sobota, 25 kwietnia 2015

Rozdział 11. Tylko czy ja jestem na to gotowa?


~Clary~

Ciemność nacierała na mnie z każdej strony. Miałam wrażenie, że znajduję się pod taflą wosy. Krztusiłam się i dławiłam nią. Płuca niemiłosiernie mnie paliły.
Nie mogłam ruszyć nawet najmniejszym mięśniem.
W mojej głowie panowała pustka. Nie wiedziałam dlaczego znajduje się w tej bezdennej ciemności. Nie wiedziałam też czy istnieje jakiś sposób, żeby się z niej wydostać.
Czy tak wygląda śmierć?

                             ****

Ból znów powrócił tyle, że tym razem z podwójną mocą. Moje ciało płonęło. Dlaczego nikt do cholery nie ugasi tego ognia? Dlaczego nikt nie skróci mojej męki? Dlaczego...

                           ****

Liczyłam bicia swojego serca. Czterysta siedemdziesiąt trzy... Czterysta siedemdziesiąt cztery... Ile ta cholerna śmierć będzie jeszcze trwać?!
Nagle poczułam się dziwnie wolna, jakbym była maleńkim piórkiem niesionym przez wiatr. Ból ustąpił. Poruszyłam lekko palcem wskazującym... Udało się! Nic to jednak nie zmieniało w mojej beznadziejnej sytuacji, ponieważ i tak nic poza ciemnością nie widziałam. Nagle pojawiło się maleńkie światełko wielkości ziarna grochu. Powoli powiększało się. Teraz było wielkości piłki tenisowej. I zgasło.
Mój cały entuzjazm opadł, a jego miejsce znów zastąpiło przygnębienie i tęsknota.
                     
                              ****

Wciąż otaczała mnie ciemność. Z tą różnicą, że słyszałam co się dzieje wokół mojego ciała. Usłyszałam jakby ktoś wszedł do pomieszczenia. Były to ewidentnie kroki kobiety. Lekki, taneczny krok i stukot szpilek...

- Powinieneś odpocząć. Siedzisz tu już trzy dni. Ja z nią zostanę, a ty idź coś zjedz. Proszę... Zrób to dla niej. Ona nie chciałaby żebyś się załamywał. Ona wróci. Zobaczysz - usłyszałam ten tak znajomy głos.

Isabelle.

- Zostanę z nią - wyszeptał drugi głos.

Jace?
To nie może być mój Jace. Jego głos jest zawsze arogancki, pewny siebie, a nie chrapliwy i zmęczony.
Mój Anioł... Moje serce skurczyło się z rozpaczy.
Uświadomiłam sobie, że tęsknię za nim o wiele bardziej niż to sobie wyobrażałam.
Brakowało mi jego silnych ramion, w których czułam się bezpiecznie jak nigdzie indziej. Miękkich ust, które czule szeptały moje imię. Zapachu mydła i wody kolońskiej. Puszystych włosów, w które wplątywałam tak często palce. Zgrabnych dłoni pianisty, które delikatnie gładziły moją skóre, jakby była z porcelany. Brakowało mi jego dotyku, który zostawiał po sobie gęsią skórkę.
Siedzi tu już trzy dni. Trzy dni bez ani minuty snu. Trzy dni bez jedzenia. Trzy dni...
Trzy dni?! Jestem nieprzytomna już trzy dni? No to ładnie...
Chciałam krzyknąć, że żyję, żeby się nie matwili... Ja sie nie poddam... Będę walczyć do końca...
Będę walczyć dla niego. Dla nich.

- Jace! Jace! - krzyczałam.

Nie słyszy mnie. Nikt mnie nie słyszy. Jestem sama. Jestem sama w tej bezdennej otchłani ciemności. Sama...

                             ****

Ile czasu upłynęło? Nie wiem.
Wiem jedno, że Jace cały czas tu jest. Cały czas trzyma mnie za dloń. Czułam to.
Powinien posłuchać Isabelle i iść odpocząć... Nie może funkcjonować jak zombie... Za niedługo to on sam wyląduje w skrzydle szpitalnym.
Nie może aż tak się zaniedbywać i poświęcać...
Ale czy nie na tym polega właśnie miłość? Na poświęceniach względem drugiej osoby?

                              ****

Każda sekunda tu spędzona wydawaje się minutą, każda minuta godziną, każda godzina dniem, a każdy dzień nieskończonością.
Jace nadal tu jest. Przychodzą tu też inni. Nawet kilka razy była mama. Jest mi jej tak strasznie żal... Nie powinna się denerwować...
Znów pojawiło się światełko. Rosło i rosło... Nie robiłam sobie zbyt wielkiej nadziei...
Nieoczekiwanie rozbłysło, że aż zmrużyłam oczy. Powoli otwierałam je, próbując przyzwyczaić się do niezwykłej jasności. Było w niej coś wyjątkowego... Biło od niej ciepło, radość i szczęście. Automatycznie ruszyłam w jej stronę. Wiedziałam, że to było nieodpowiedzialne, ale cóż gorszego może mnie dziś spotkać?
A może to właśnie już koniec?
Koniec życia na ziemii, a początek w niebie. Może to teraz czas na przejście do lepszego miejsca?
Tylko czy ja jestem na to gotowa?

~Jace~

Moja głowa powoli opadała. Nie. Nie mogę zasnąć.
Szybko podniosłem ją i przetarłem oczy. Spojrzałem na Clary.
Jej pierś miarowo unosiła się i opadała. Odgarnąłem kilka niesfornych, rudych kosmyków z jej czoła. Delikatnie przejechałem palcami po linii jej szczęki. Musnąłem opuszkami jej małe, różowe usta. Ująłem jej dłoń najdelikatniej jak umiałem. Ostrożnie pocałowałem ją, a następnie każdą kostkę.
Przygładziłem aksamitną, kremową suknię, w którą ubrała ją Isabelle. Podkreślała ona tylko jej bladą cerę, której brakowało teraz rumieńców.
Tak cholernie mi jej brakowało. Bałem się, że nie uda się jej wyciągnąć z tego stanu. Próbował Magnus. Później Cisi Bracia.
Wciąż w głowie rozbrzmiewał mi głos brata Jeremiasza.

„ Nam nie uda się zaradzić na stan Clarissy. Ona sama musi walczyć. Musi zebrać wszystkie siły. Nie martw się Jace. Ona wróci, bo ma dla kogo. Wróci choćby nie wiem co. Sam Razjel jej dopomoże”

Było to drugiego dnia po zapadnięciu Clary w śpiączkę. Wciaż rozbrzmiewają mi w głowie te słowa:
„Ona wróci, bo ma dla kogo. Wróci choćby niewiem co. Sam Razjel jej dopomoże”
Nadal je interpretuję.
Hogde powiedział przecież, że tylko ten co klątwę rzucił może ją zdjąć. Valentine na pewno tego nie zrobi. Za nic nie zostawi swojej córki w spokoju.
Może Hodge nie wie wszystkiego? Clary jest na tyle silna, aby sama pokonać czar? Może wystarczy tylko wola walki, żeby go pokonać...
„Sam Razjel jej dopomoże.”
Stwórca Nefilim nigdy nie wtrąca się w nasze sprawy. Dla Clary zrobi wyjątek?
Westchnąłem cieżko.
Moja biedna Clary...
Wyglądając tak niewinnie, czy jest w stanie stoczyć taką walkę?

                             ****

Nadal siedziałem przy łóżku Clary. Wciąż ujmując jej dłoń. Ciągle patrząc uważnie, czy dziewczyna nie poruszyła choćby najmniejszym mięśniem.
Poczułem dłoń na ramieniu. Wzdrygnąłem się i spojrzałem na jej właściciela. Matka Clary.

- Jace... - zaczęła.
- Jeśli przyszła tu pani żeby przekonywać mnie do przespania się czy jedzenia, to proszę nie marnować swojego czasu - przerwałem jej.
- Jak długo tak pociągniesz? Ile już nie jadłeś i nie spałeś? Cztery dni? Pięć?
- Nie mogę jej zostawić. Raz ją zostawiłem i jak to się skończyło...
- Nic jej nie grozi. Ja z nią posiedzę. Co do drugiej sprawy: to nie jest twoja wina! - Ale...
- Nie przerywaj mi - ucięła. - Nawet gdybyś był nic byś nie wskurał. Valentine`a nic nie powstrzyma. Proszę cię. Nie załamuj się. Znajdziemy sposób na uratowanie Clary. Idź teraz.

Westchnąłem i podniosłem się z miejsca. Ruszyłem już w stronę drzwi, gdy usłyszałem głos pani Fairchild:

- I nie chcę cię tu widzieć przynajmniej do jutra.

Wysiłem się na uśmiech i cicho zamknąłem za sobą drzwi.

                               ****

Grzebałem widelcem w jedzeniu. Wcale nie miałem ochoty jeść. Nabrałem trochę ryżu i wepchnąłem do ust. Powoli przeżuwałem. Połknąłem. To samo zrobiłem z następną porcją.
Kiedy zjadłem już połowę do kuchni wszedł Will. Na mój widok zrobił zdziwioną minę.

- Hej - powiedział.
- Hej.

Chłopak podszedł do lodówki i wyjął z niej butelkę wody. Oparł się o blat.
Powróciłem do jedzenia.

- Jace! - krzyknął niespodziewanie Will, a ja aż podskoczyłem.
- Co?
- Skąd wziąłeś ten ryż z warzywami?
- Na blacie stał.
- Boże! Ten ryż zrobiła Isabelle!
- Naprawdę? Smakuje całkiem nieźle.
- Tobie już rozum odebrało! Jak coś co zrobiła Isabelle Lightwood może być jadalne?
- Nie drzyj się tylko sam spróbuj!

Najpierw spojrzał na mnie jakbym był co najmniej uciekinierem z ośrodka psychiatrycznego. Niepewnie otworzył szufladę i wyjął z niej widelec. Nabrał trochę ryżu i wsadził sobie do ust.

- To jest...to jest całkiem dobre.

Nie mogłem się powstrzymać i wybuchnąłem śmiechem. Ucichłem jednak prawie natychmiast.
Nie mogę się śmiać, gdy moja Clary leży w śpiączce.
Szybko zjadłem resztę posiłku i wsadziłem talerz do zlewu. Poszedłem do pokoju. Tak dawno tu nie byłem. Ostatni raz razem z Clary...
Wziąłem szybki prysznic. Rzuciłem się na lóżko. Przed oczami wciąż miałem uśmiechniętą twarz Clary. Zrobię wszystko byle by tylko wróciła...
Nie byłem świadomy tego jak bardzo jestem zmęczony. Już po chwili spałem.






Oto kolejny rozdział!
Nie jest długi, ale mam nadzieję, że się Wam spodoba. :)
Przepraszam za wszystkie błędy.
Komentujcie!
Pozdrawiam!!!
PS. Proszę, jeśli macie czas zajrzyjcie na mojego drugiego bloga. Nie jest o DA. Prowadzę go wspólnie z koleżanką.
„Ciemno, tak tu ciemno...”

7 komentarzy:

  1. Nie jest długi, ale KOCHAM I TAK!!! Musisz dodać NEXT, bo umrę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, super, superowo. Czekam na nextas;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudo <33 Muszę sprawdzić tego drugiego bloga bo jeszcze na niego nie wchodziłam... Daj szybciutko nexta

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham kocham kocham tego bloga... Dodaj szybko nexta :D :*<3

    OdpowiedzUsuń
  5. OMG, ale to emocjonujące! Plees, dodawaj szybciej rdz! Weny i czekam na nexta:)

    OdpowiedzUsuń
  6. O matko!
    Rozdział cudny.
    Czy Clary się ocknie?
    Co oznacza te przeklęte światło?
    A co jeśli ona umrze?
    O rany!
    Jace się zabiję albo zostanie zombie.
    O nie!
    Musisz coś zrobić i szybko napisać nexta.

    OdpowiedzUsuń
  7. Mały spamik. Zostałaś nominowana do LBA więcej tutaj: http://dzika-krew.blogspot.com/2015/05/liebster-blog-award-1.html

    OdpowiedzUsuń