sobota, 30 maja 2015

Rozdział 17. On naprawdę próbuje to zrobić.

~Isabelle~

Clary patrzyła na nas z przerażeniem. W dłoni wciąż ściskała zwitek papieru.

- Clary? - zapytał Jace delikatnie dotykając ją w ramię.

Powoli spojrzała na niego i powiedziała tylko :

- On naprawdę próbuje to zrobić. 

Popatrzyliśmy na siebie osłupieni, nie wiedząc o czym mówi nasza przyjaciółka.

- Ale co próbuje zrobić? - zapytałam.
- Rytuał - powiedziała cicho.
- Jaki rytuał? Możecie nam w końcu do cholery coś powiedzieć?! - wybuchnęłam.
- Isabelle! - skarcił mnie Jem.
- No co? Od jakiegoś czasu coś ukrywacie przed nami! Czy takie trudne jest powiedzenie tego nam?
- Przepraszam... - szepnęła Clary i spuściła głowę.
- Proszę, chociaż raz bądźcie z nami szczerzy...

Jace spojrzał na Clary, a ona na niego. Chłopak wziął głęboki oddech i rzekł :

- Podejrzewamy z Clary, że jej ojciec próbuje przeprowadzić rytuał nieśmiertelności.
- C-co? - wydukał James.
- Jest kilka rodzajów nieśmiertelności. Jednym z nich jest nieśmiertelność zdobyta podczas rytuału, w którym człowiek na czole musi mieć narysowane sześć krzyży z krwi Anioła, Wilkołaka, Wampira, Faerie, czarownika i Przyziemnego. Następnie staje w pentagramie i wzywa demona - Azazela - dokończyła Clary.
- A skąd pewność, że Valentine próbuje wykonać rytuał? - zapytała Sally.
- Spójrzcie na kartkę - podała ją nam. - To nie jest atrament. To...
- Krew Anioła - dokończyłam, a ona kiwnęła głową.
- Musimy powiedzieć Hodge'owi - zadecydował Alec.

Wszyscy przytaknęliśmy głową. Jeśli istnieje osoba, która może coś na to zaradzić to jest to nasz nauczyciel.

- Skąd tak w ogóle wiecie tyle o tej całej nieśmiertelności? - wtrącił Will.

Clary zarumieniła się i spuściła wzrok.

- Clary włamała się do biurka Hodge'a i znalazła książkę o nieśmiertelności - wyjaśnił Jace zakładając ręce za głowę. 
- Przecież tego biurka nie da się otworzyć nawet runą!
- To samo powiedziałem.
- A skąd wiesz, że biurka nie da się otworzyć zwykłą runą? - zapytał zaciekawiony Jem.
- Eee... noo.. bo... - zaczął się jąkać Will - kiedyś próbowałem. Odrzuciło mnie wtedy na kilka dobrych stóp - jęknął.

Wszyscy zaczęliśmy się śmiać.

- Co wam tak wesoło? - usłyszeliśmy głos Hodge'a. Dyrektor stał w progu opierając się o framugę.
- Tak bez powodu - powiedział szybko Will.
- My właśnie chcielibyśmy z panem porozmawiać - powiedział Alec.
- Słucham.
- Może pan jednak usiądzie - zaproponowałam. Hodge westchnął i usiadł na krześle u szczytu stołu.
- Słucham was.
- No chodzi o to, że... - zaczął Alec i opowiedział mu wszystkie nasze, a właściwie Jace'a i Clary podejrzenia. Profesor z każdym zdaniem robił coraz większe oczy.
- Skąd wy to wszy.. - zaczął profesor, ale przerwał mu krzyk Jake'a. Clary natychmiast zerwała się z miejsca i pobiegła do tymczasowego pokoju chłopca. Jace tuż za nią, a my wszyscy za nimi.


~Clary~


Biegłam jak najszybciej do pokoju Jake'a. Chłopczyk stał na środku pokoju krzycząc wniebogłosy.

- Jake co się stało? - zapytałam ledwie łapiąc oddech.
- Tam... - wskazał rączką kąt pokoju.

Spojrzałam w tamtą stronę. Stał tam...

- Valentine - warknął Jace.
- No któż by - powiedziałam, zasłaniając małego Jake'a swoim ciałem.
- Jace i moja córka - zacmokał ojciec. - Moja krew. Zanieczyszczona tymi wszystkimi łgarstwami, które wam dziś wciskają.
- Jedyne czym jest zabrudzona moja krew to krew Morgensternów - syknęłam.
- Nie waż się tak mówić - powiedział przystępując krok do przodu.

Jace automatycznie zasłonił mnie swoim ciałem. Valentine roześmiał się.

- Myślisz, że ty lub wasz pożal się boże nauczyciel ochroni ją przede mną? - wskazał na Hodge'a i naszych przyjaciół stojących osłupiałych w drzwiach. - Zauważyłem co innego. Kochasz moją córkę. Kto by pomyślał? - zaczął krążyć po pokoju. Zatrzymał się tuż przed Jace'em. -  Miłość tylko i wyłącznie jest przeszkodą w drodze do uzyskania chwały i sławy. Miłość niszczy wszystko co napotka. Pamiętaj tylko o jednym : KOCHAĆ TO NISZCZYĆ, A BYĆ KOCHANYM TO BYĆ ZNISZCZONYM.
- Kłamiesz! Miłość niszczy, ale tylko zło i takich ludzi jak ty - powiedziałam.
- Ja też tak myślałem do czasu, kiedy twoja matka mnie zostawiła. Miłość wyniszcza w nas to co najważniejsze. Ogłupia nas i zostawia. Jutro się zobaczymy - powiedział i zniknął.

Jutro się zobaczymy. Jutro się zobaczymy. Jutro. Się. Zobaczymy. On chyba nie chce zrujnować mamie wesela?  
Stałam osłupiała. W miejscu, w którym ojciec zniknął pojawiły się znów karteczki. Tym razem dwie. Drgnęłam, gdy ktoś objął mnie i przytulił. Bez słowa wtuliłam się w jego pierś. Delikatnie głaskał mnie po głowie.  Podniosłam karteczki i rozłożyłam.


To nie jest ko­niec, to na­wet nie jest początek końca, to do­piero ko­niec początku.


A na drugiej napis głosił : 


Nie ma końca. Nie ma początku. Jest tylko potęga i to właśnie od niej zależy, czy będziemy bliżej początku, czy końca.



Podałam Hodge'owi karteczkę. Dotknął "atramentu" na pierwszej. Był lepki i bardzo ciemny.

- To krew Czarownika. - Opuszkiem przejechał po drugiej karteczce - To krew Przyziemnego. 
- Skąd to pan wie? - zapytał Jem zaglądając mu przez ramię. 
- Krew Czarowników jest ciemna i lepka, dlatego że w połowie są demonami. Krew Przyziemnych jest bardzo czerwona i rzadka. 

Spojrzałam z przerażeniem na Jace'a. 

- To tylko kolejne dowody na to, że Valentine próbuje przeprowadzić rytuał - rzekł Jace.
- Niestety wszystko na to wskazuje - westchnął nauczyciel. 


****


Leżałam na swoim łóżku wpatrując się w srebrną tarczę księżyca. Wciąż w głowie huczały mi słowa ojca :  "Kochać to niszczyć, a być kochanym to być zniszczonym". To nie prawda! 
 Drzwi od mojego pokoju otworzyły się. Materac ugiął się pod ciężarem Jace'a. Blondyn przytulił się do moich pleców. Wsunął jedną rękę pod moją głowę, a drugą objął mnie w talii.

- Kocham cię - szepnął w moje włosy. 
- Ja ciebie też kocham. 
- Nie wiem co bym bez ciebie zrobił. 
- Dalej byłbyś dupkiem i łamaczem serc - powiedziałam, a on roześmiał się. 
- Pewnie tak - nachylił się nade mną i delikatnie pocałował. - Chodźmy spać jutro jest ślub twojej mamy. Chyba nie chcesz wyglądać jak zombie?
- Nie chcę. Dobranoc. 
- Dobranoc. 

Zasnęłam wtulona w mojego Anioła Stróża. Przy nikim innym nie czułam się tak bezpiecznie. Był moim światełkiem w tunelu. Nadzieją na lepsze jutro. 


****


- Wstawaj! - ryknęła mi Isabelle do ucha. 

Gwałtownie zerwałam się budząc Jace'a. Chłopak ześlizgnął się z łóżka i runął na podłogę. Wybuchnęłam śmiechem. 

- Ała! - jęknął Jace masując plecy. 
- Pali się czy co? - powiedziałam ziewając.
- Prawie! Czy ty wiesz, która jest godzina? - podniosłam wzrok żeby spojrzeć na zegarek, ale Isabelle mnie ubiegła - Za pięć godzin jest ślub twojej mamy. Trzeba wyszykować ciebie i twoją mamę. 
- I zrobisz to ty? - to było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
- Brawo! Chodź - powiedziała. 
- Już idę - mruknęłam. 

Szłam za Isabelle, gdy czyjeś ramiona otuliły mnie i nie pozwoliły iść dalej. 

- A gdzie jakiś pożegnalny buziak? Nie będę cię widział aż kilka godzin! 

Obróciłam się do niego twarzą. Stanęłam na palcach delikatnie muskając jego wargi swoimi. Blondyn przyciągnął mnie bardziej wpijając się w moje usta. Zarzuciłam mu ręce na szyję. Wtedy ktoś, a raczej ktosia oderwała mnie od Jace'a. 

- Isabelle - warknęłam. 
- Chodź! Zobaczycie się za niedługo - powiedziała ciągnąc mnie za sobą. 

Nim zniknęłyśmy za zakrętem korytarza posłałam buziaka Jace'owi. "Złapał" go i przyłożył dłonie do ust. 

- Siadaj! - rozkazała Izzy wskazując krzesełko przy toaletce w swoim pokoju. 

Posłusznie wykonałam polecenie.

- Nie ruszaj się stąd! - powiedziała i wyszła z pokoju. 
- Jakżebym śmiała - mruknęłam. 

Iz wróciła po chwili niosąc w dłoni beżowy materiał. Wręczyła mi go i wskazała parawan, za którym mogłabym się przebrać. Dopiero teraz uważniej przyjrzałam się sukience. Sięgała mniej więcej połowy uda, miała szerokie ramiączka, delikatne koraliki przy dekolcie, a jej dół był rozkloszowany. Ubrałam się i wyszłam zza parawanu, aby pokazać się Isabelle. 

- Wow! - powiedziała. 
- Co wow?
- Wyglądasz zajebiście - powiedziała. - Jeszcze tylko odpowiednie buty, makijaż, fryzura i będzie idealnie - potarła dłonie. 
- Fryzura? Makijaż? Buty? - jęknęłam.
- Nie marudź tylko siadaj - pchnęła mnie na krzesełko. - Włosy zostawimy rozpuszczone. Lekko je jednak podkręcimy - mówiła Isabelle. Chyba do mnie.

Szatynka zaczęła rozczesywać moje włosy.  Zamknęłam oczy. Czułam jak podkręca lokówką moje włosy. Kiedy skończyła, spryskała je obficie różnego rodzaju lakierami. Machałam rękami próbując odgonić ten duszący zapach.




Kiedy skończyła odwróciła mnie do siebie. Pędzelki łaskotały mnie w twarz, kiedy Izzy robiła mi makijaż.

- Już? - zapytałam, gdy skończyła męczyć moją twarz.
- Chwilę - mruknęła i zaczęła malować mi rzęsy. - Gotowe! - krzyknęła kilka minut później.

Odetchnęłam z ulgą. Moje szczęście nie trwało jednak długo, bo Isabelle wręczyła mi beżowe szpilki na bardzo wysokim obcasie.

- O nie! Nie ma mowy! Nie założę ich! - krzyknęłam od razu.
- Clary przecież to tylko buty!
- To nie są buty! To jakieś narzędzie tortur!
- Przestań. No proszę! Będziesz wyglądała tak cudnie!
- Nie ma mowy Isabelle!


****


Siedzę właśnie na łóżku i patrzę jak Isabelle dręczy moją mamę. Tylko ona w porównaniu do mnie wygląda na zachwyconą. Jak można się cieszyć z tych tortur?
 Mam na sobie te cholerne buty! A to wszystko przez moją mamę. Już prawie przekonałam Isabelle, że nie założę tych butów. Ale w tym momencie do pokoju weszła mama.

- Jakie piękne buty! Musisz je założyć skarbie! - krzyknęła.
- Ale Clary nie chce ich założyć - wtrąciła Izzy.
- Nie ma mowy! Zakładasz je!
- Ale... - zaczęłam.
- Koniec kropka!
- I ty Brutusie przeciw mnie?
- Nie marudź tylko zakładaj!

Nie zostało mi nic innego jak tylko założyć te piekielne szpilki.

- Idę się napić - mruknęłam wciąż obrażona i wstałam z łóżka.
- Tylko nie idź do Jace'a! - krzyknęła Isabelle upinając mojej mamie włosy.
- Idę tylko do kuchni - powiedziałam. - A niby dlaczego nie mogę się zobaczyć z nim? - zatrzymałam się tuż przed drzwiami.
- Bo zaczniecie się obściskiwać i zniszczycie cały makijaż i fryzurę.

Już miałam otwierać usta i krzyknąć, że my wcale się nie obściskujemy, ale machnęłam ręką i wyszłam. Jak ja zejdę po schodach w tych butach?!

- Zabiję cię kiedyś Isabelle Lightwood - mruknęłam i zdjęłam buty.

W kuchni nie było nikogo. Napiłam się i zastanawiałam gdzie może być teraz Jace. Przecież Isabelle się nie dowie, prawda? Ruszyłam w stronę pokoju chłopaka. Delikatnie zapukałam.

- Proszę - usłyszałam i weszłam.

Jace stał przed lustrem i poprawiał włosy. Nie miał na sobie koszulki. Odwrócił się w moją stronę i  w jego oczach pojawiły się iskierki.

- Wyglądasz cudnie - szepnął podchodząc do mnie.

Delikatnie pocałował mnie.

- Ile już stoisz przed lustrem? - zapytałam unosząc brew.
- Nie wiem. Może pół godziny.
- Nie widać żeby cokolwiek zmieniło się w twojej fryzurze.
- Właśnie o to chodzi. Żeby moja fryzura wyglądała tak jakbym jej nie poprawiał, a tak naprawdę stoję nad nią pół godziny. Rozumiesz?
- Nie bardzo - przyznałam. - Po co układać włosy żeby wyglądały jakbyś ich nie układał?
- Ehhh... - westchnął. - Nie zrozumiesz - pocałował mnie w czubek głowy.
- Muszę iść - szepnęłam. - Zobaczymy się w kościele - pocałowałam go i wyszłam.

Tuż przed drzwiami do pokoju szatynki założyłam buty i dopiero wtedy weszłam do środka. Isabelle stała przed drzwiami łazienki dmuchając na paznokcie. Ubrana była w czerwoną, sięgającą ziemi suknię.

- Byłaś u Jace'a - stwierdziła od razu.
- Nie - powiedziałam szybko.
- Masz rozmazaną szminkę - powiedziała.
- Cholera - mruknęłam.

Isabelle jeszcze raz pomalowała mi usta. W tym samym momencie z łazienki wyszła mama. Miała na sobie długą do ziemi, prostą białą suknie ze złotymi koralikami, która podkreśliła jej szczupłą sylwetkę i mocno widoczny brzuch. Razem z Lukiem zadecydowali, że ich ślub będzie połączeniem ślubu Nefilim i Przyziemnych. Oczywiście z racji tego, że Luke jest wilkołakiem nie mogą sobie nałożyć run, więc wymienią się obrączkami.

- Mamo wyglądasz pięknie - powiedziałam i przytuliłam ją.
- Ty też kochanie.
- Idziemy? - zapytała Iz. - Pan Młody czeka.

Teraz nie miałam już wyjścia. Musiałam zejść po schodach w tych butach. Jakoś cała i zdrowa dotarłam na sam dół. Luke ubrany w czarny garnitur już tam czekał. Koło niego stał mój Jace. Blondyn miał na sobie białą koszulę i ciemne spodnie od garnituru. Już miała iść w jego stronę, gdy Isabelle zatrzymała mnie. Chyba ją zabiję.

- Nie, nie, nie moja droga. Ty jedziesz ze swoją mamą i Luke'iem. Jesteś jedyną druhną.

Wsiadłam do auta z mamą i Luke'iem i odjechaliśmy.



~Jace~


Wyjechaliśmy nie tak dawno po nich. Zajęliśmy miejsca w kościele. Rozległ się dźwięk organów. Do kościoła wkroczyła para młoda, a Clary tuż za nimi. Wyglądała jak Anioł. Uśmiechnęła się do nas i stanęła z boku swojej mamy.
Nie byłem za bardzo zainteresowany całą mszą odprawianą przez niskiego, grubego kapłana. Cały czas patrzyłem na Clary. Ona czasami ukradkiem spoglądała na mnie.

- Ja Jocelyn Fairchild biorę ciebie Lucianie Graymarku za męża i....

Ciekawe czy my z Clary też kiedyś weźmiemy ślub?

- Ja Lucian Graymark biorę ciebie Jocelyn Fairchild za żonę i...

Boże, jaka ona jest piękna!

- Ogłaszam was mężem i żoną! - krzyknął kapłan. - Może pan pocałować pannę młodą.

Luke całował Jocelyn, a wszyscy bili brawo. Clary chyba najgłośniej, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

Ustawiliśmy się wszyscy w kolejce, żeby złożyć nowożeńcom życzenia. Nadeszła kolej na mnie.

- Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia - powiedziałem i uściskałem Jocelyn i Luke'a.

Ulotniłem się szybko. Teraz pora odszukać Clary. Kiedy mijałem tłum gości w oczy rzuciła mi się Izzy.

- Isabelle! - zawołałem, przeciskając się między ludźmi. - Nie widziałaś Clary?
- Poszła z Jake'iem do toalety.  
- Aha.

Ruszyłem w stronę sali, gdzie miało odbywać się wesele. W tłumie mignęły mi rude włosy.

- Clary!

Dziewczyna zatrzymała się i obróciła w moją stronę. Podeszła ciągnąc za rękę małego Jake'a.

- Ace! - krzyknął chłopiec, a ja wziąłem go na ręce.
- Boże, na weselu mieli być tylko najbliżsi. Nie jestem pewna czy znają chociaż połowę tych ludzi - mruknęła Clary. 
- Chodźmy do sali. Wszyscy tam idą.

Szliśmy razem, trzymając się za ręce. Clary usiadła niedaleko obok swojej matki, a ja obok niej. Jake pobiegł do innych dzieci.

- Czas na pierwszy taniec! - krzyknął Luke, kiedy wszyscy najedli się do syta.

Państwo Graymark powoli kiwali się w rytm piosenki.  Kiedy piosenka skończyła się na parkiet wkroczyły inne pary. Podałem Clary rękę. Przyjęła ją i my wkroczyliśmy między tańczących. Objąłem ją w talii, a ona zarzuciła mi swoje na szyję. Przyciągnąłem ją bliżej siebie, niszcząc nawet najmniejszą przestrzeń między nami.

- Muszę odpocząć. Nogi mi zaraz odpadną - jęknęła Clary po kilku tańcach.

Puściła mnie i poszła usiąść. Stałem jeszcze chwilę. W końcu ruszyłem w stronę krzeseł. Nie było tam Clary.

- Nie widziała pani Clary? - zapytałem Jocelyn.
- Nie. Nie było jej tu.

Może poszła do Isabelle. Rozejrzałem się. Izzy stoi pod ścianą z Jemem. Ani śladu po Clary. Pójdę zapytać Iz. Może wie, gdzie poszła. Podszedłem do pary.

- Isabelle... - zacząłem.

Nie skończyłem, bo przerwał mi krzyk. Krzyk pełen strachu. Krzyk Clary. Moje serce zatrzymało się.


~Jocelyn~


Usłyszałam krzyk Clary dobiegający z dworu. Jace zerwał się ruszył biegiem. Biegłam najszybciej jak umiałam. Valentine trzymał nóż przy gardle Clary.  Patrzyła na nas z przerażeniem w zielonych oczach. Podeszłam do Jace'a, który stał bliżej.

- Nie podchodźcie, bo ją zabiję - warknął Valentine. Szybko cofnęliśmy się o krok.
- Valentine... - zaczęłam. - Puść ją. Ona nic ci nie zrobiła.
- To wszystko jej wina! - szarpnął nią brutalnie. - To przez nią mnie zostawiłaś!
- Nie. Zostawiłam cię, bo się zmieniłeś.
- Kłamiesz! Kochałem cię i dałem ci wszystko. A ty wychodzisz za mojego najlepszego przyjaciela? Ale nic mnie to już nie obchodzi. Co mnie to może odchodzić? Mnie, który zaszedł dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności... Wszyscy będziecie żałować, że się ode mnie odwróciliście. Każdy Nefilim i Podziemny. Nawet moja rodzina. Zabiję każdego. Wielkość wzbudza zawiść. Do zobaczenia wkrótce - szepnął i zniknął.

W miejscu, w którym zniknął pojawiła się karteczka. Jace podbiegł do Clary, która leżała na ziemi. Oddychała ciężko.

- Wszystko w porządku? - przytuliłam się do niej.
- Tak - wychrypiała.

Jace podał jej rozłożoną już karteczkę. Wzięła ją od niego. Zerknęłam jej przez ramię. Czerwono - złotym atramentem napisane było :



 Wielkość wzbudza zawiść, zawiść rodzi złość, złość sprzyja kłamstwom.





\

Przepraszam, jeżeli zawiodłam Was tym rozdziałem... :c

10 komentarzy:

  1. Mnie nie zawiodłaś był super

    OdpowiedzUsuń
  2. Był super. Nie zawiodłam się. Czekam na nekst. ♥ Julia

    OdpowiedzUsuń
  3. Ah te liściki;) są super, nie zawodzisz:* czekam na nextasa. Fajny ślub- nie licząc V i jego psychozy;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Super i wcale nas (mam nadzieję że mogę mówić za wszystkich) nie zawiodłaś!

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozdział NIEZIEMSKI <3 Czekam na nexta :))

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzartujesz sobie? Rozdsział był genialn!!! ♡♥♡
    Błagam dodaj szybko next!

    OdpowiedzUsuń
  7. Podoba mi się twój blog i twoje opowiadania, dlatego nominuję cię do LBA :)))!
    Więcej szczegółów: http://the-mortal-instruments-my-story.blogspot.com/2015/06/liebster-blog-award.html

    OdpowiedzUsuń
  8. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Ale ja zwracam. Krew Czarownika. Krew Magnusa? Wiedz, że kocham twój blog, ale jestem też shiperką Malec. Więc jeśli to krew Bane'a to mam focha. A jeśli nie, to nie mam. Szczerze? Nie zawiodłaś tym rozdziałem :)
    Luna

    OdpowiedzUsuń