Strony

piątek, 15 maja 2015

Rozdział 15. Samobójcy nie zabijają się, bo nie chcą żyć. Oni chcą żyć inaczej.

 
~Clary~



Wszyscy ruszyliśmy do salonu. Nasi imprezowicze szli trochę chwiejnym krokiem. Usiedliśmy w salonie. Ja z Jake'iem w fotelu, Jace z Jemem i Isabelle na kanapie, a Will, Alec, James i Sally na przeciwko nich. W głębi ducha cieszyłam się, że Jace nie musi siedzieć obok Sally.
 Jake siedział u mnie na kolanach i bawił się moimi włosami. Nie zdawał sobie sprawy, że od tej rozmowy dużo zależy co z nim dalej będzie. Tak naprawdę z niczego sobie nie zdawał sprawy. W końcu był tylko małym chłopcem. A od prawie dwuletniego chłopca nie można tego wymagać.



- No więc może opowiedzcie nam co tu się tak właściwie stało - powiedział Alec, patrząc wyczekująco na mnie i Jace'a.



Popatrzyłam na Jace'a. Patrzył gdzieś w bok. Wzięłam to jako oznakę, że to właśnie ja mam mówić. Wzięłam głęboki oddech i opowiedziałam im wszystko. Opowiadałam o tym jak znaleźliśmy Jake'a pod drzwiami, o samobójstwie jego matki i o liście.



- Czyli jego matka zostawiła go pod drzwiami z listem, a następnie popełniła samobójstwo? - powtórzył Jem.



Chłopczyk niespokojnie poruszył się na moich kolanach.Zareagował tylko na jedno słowo.



- Mama!
- Cichutko - powiedziałam do niego. - Mógłbyś być bardziej delikatny - syknęłam w stronę Jema.
- Przepraszam - mruknął.



 Do naszych uszu dobiegł odgłos chrapania. Wszyscy obróciliśmy się w tamtą stronę. To Will smacznie spał. Alec dał mu kuksańca w bok, na co chłopak gwałtownie obudził się i zareagował głośnym sprzeciwem.



- Ej! - krzyknął, łapiąc się za miejsce, w które uderzył go brat Isabelle.
- Nie śpij - zwrócił mu uwagę.
- To nie moja wina, że nasze obrady okrągłego stołu są nudne...
- Nie to, że się czepiam, ale nasz stół nie jest okrągły - wtrącił Jace, wskazując mały, prostokątny stolik.
- I to nie są żadne obrady okrągłego stołu - dodał Alec.
- Co z nim zrobimy? - powiedziałam wskazując głową na Jake'a.
- Na razie niech zostanie tutaj. Do przyjazdu Hodge'a - zarządził Alec.



W głębi ducha odetchnęłam z ulgą. Nie wiem czemu, ale nie chciałam, żeby stąd odchodził. Wszystko zależy jednak od dyrektora Instytutu.
W pokoju rozległ się dzwonek telefonu. Sally zerwała się z miejsca i wyszła z pokoju. Za nią wyszedł James. Z miejsca podniósł się też Will, mrucząc coś co można było zrozumieć jako : "Idę spać".



- Jak można zostawić małe dziecko? Jak można popełnić samobójstwo? - zapytała Isabelle po chwili. 
- Po prostu nie mogła żyć bez męża. Ona chciała być blisko niego - powiedział Jace. - Rozumiem ją - dodał ciszej, ale mimo to doskonale to usłyszałam.



Popatrzyłam na niego wstrząśnięta. Przez chwilę blondyn patrzył swoimi złotymi oczami na mnie. Po chwili jednak obrócił wzrok.

- Nigdy nie zrozumiem osób popełniających samobójstwa - powiedziała szatynka.
- Samobójcy nie zabijają się, bo nie chcą żyć. Oni chcą żyć inaczej - powiedziałam.

Między nami zapanowała cisza. Słychać było tylko cichy, równy odgłos chłopca. 

- Chodźmy spać - mruknęła Isabelle. - Na dziś wystarczy.





****



Wszyscy z niecierpliwością oczekiwaliśmy przyjazdu Hodge'a. Gmerałam w płatkach czekając na profesora. Siedziałam przy stole w jadalni. Obok mnie spoczywała Isabelle, która w tej chwili pisała SMS-a. Kącik jej ust był uniesiony lekko w górę. Zapewne pisała z Jemem.
Wszyscy chłopcy - włączając w to Jake'a - byli w sali treningowej. Zaoferowali, że pokażą chłopcu serafickie noże i inne bronie. Trochę na początku byłyśmy z Isabelle sceptycznie do tego pomysłu nastawione. Nasi chłopcy nie należeli do najbardziej rozważnych. Kiedy powiedziałyśmy im o tym, oni stanowczo zaprzeczyli i zgodnym chórem rzekli : "Wcale nie!". Założyli się z nami, że chłopcu "nawet włosek z główki nie spadnie". Cóż, nie pozostało nam nic innego jak tylko zgodzić się. Tak więc z samego rana po szybkim śniadaniu, składającym się z miski płatek zalanych mlekiem, ruszyli ciesząc się jak małe dzieci. Cieszyli się o wiele bardziej niż mały Jake, który nie wiedział co go czeka.
Około godziny jedenastej z holu dobiegł nas głos otwieranych drzwi. Ruszyłyśmy biegiem. Uściskałyśmy profesora. Był zmęczony i zmartwiony. Wyglądał starzej o wiele lat. Wydawało mi się, że jego włosy są jeszcze bardziej siwe niż przed wyjazdem, cienie pod oczami jeszcze bardziej widoczne. Hodge poprosił nas żeby za godzinę wszyscy byli w salonie, po czym przeprosił nas i udał się do swojego pokoju.
Poszłyśmy z Izzy do sali treningowej. Stanęłyśmy w drzwiach i obserwowałyśmy naszych chłopców. Na samym środku stał Jace, później Jake, a obok nich Jem. Reszta chłopaków siedziała na ławce.
Mój ukochany stał naprzeciw Jake'a i coś do niego mówił wskazując raz na serafickie ostrze, trzymane w dłoni, raz na Jema, aż w końcu na siebie. Chłopczyk patrzył na niego zaaferowany. Spojrzałam z uśmiechem na Iz. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Wskazałam głową, żeby poszła za mną. Przez chwilę była lekko zdziwiona, ale poszła za mną.
Po cichutku szłam w stronę Jace'a, który był odwrócony do mnie plecami. Kiedy podeszłam bliżej słyszałąm już co mówił do Jake'a.



- Pierwsze o czym musisz pamiętać, kiedy z kimś walczyć to, to żebyś miał oczy dookoła głowy - mówił.



Jake popatrzył na mnie. Uśmiechnął się i już miał otwierać usta, żeby coś powiedzieć. Szybko przyłożyłam palec do ust.

- Ciii... - szepnęłam.

 Chłopczyk zamknął usta i znów spojrzał na Jace'a.
W głowie zawitał mi szatański plan. Stanęłam tuż za blondynem.



- Nigdy nie pozwól, żeby przeciwnik wytrącił ci broń - ciągnął swój monolog.



Kiedy skończył wskoczyłam mu na plecy, nogą wytrącając mu ostrze, które poleciało i upadło kilka metrów dalej.



- Bu - szepnęłam mu do ucha. - Czy przypadkiem nie powinieneś mieć oczu dookoła głowy? - zapytałam z uśmiechem.



Obrócił mnie tak, że teraz nogami oplatałam jego biodra. Przytknął czoło do mojego.



- A czy ty nie powinnaś być bardziej uważna? - zapytał.



Spojrzałam na niego zdziwiona. W tym momencie Jace puścił mnie. Poleciałabym na podłogę, gdybym w ostatniej chwili nie zrobiła salta w tył i  miękko wylądowała na nogach. Spojrzałam na niego. Uśmiechał się złośliwie.



- Ładnie - skomentował, cmokając z dezaprobatą.



Skoczyłam na niego. Zrobiłam to tak szybko, że nawet ja sama byłam zaskoczona. Oboje polecieliśmy na materace. Ja miałam bardzo miękkie lądowanie. Jace chyba nie, bo jęknął z bólu. Siedziałam okrakiem na jego brzuchu.



- Oj, chyba kondycja spadła. Starzejesz się - powiedziałam.

Nachyliłam się żeby go pocałować. Lekko musnęłam jego usta. Już miałam wstać, kiedy silne dłonie przytrzymały mnie i jeszcze bardziej mnie do siebie przyciągnęły. Pocałował mnie namiętnie.



- Ej! - dobiegł nas krzyk Jake'a.



Spojrzeliśmy w tamtą stronę. Jem próbował zasłonić chłopcu oczu, kiedy Jace mnie całował. Roześmialiśmy się.



- Chodź, ty mój staruchu. Idziemy się spotkać z Hodge'em. - poklepałam go po policzku i wstałam.






****




Kiedy poszliśmy do salonu Hodge już na nas czekał. Siedział w fotelu najbliżej kominka. Usiadłam na kanapie obok Jace'a. Po mojej drugiej stronie usadowił się Jake. Patrzył na mnie i blondyna z uśmiechem. 


- Dostałem waszą ognistą wiadomość - powiedział spokojnie profesor. 


Wczoraj wieczorem Alec - jako najstarszy z nas wszystkich wysłał mu ognistą wiadomość, w której krótko wyjaśnił co się stało. 


- Sprawdziłem dokładnie dane chłopca. Nazywa się Jake Brandwell Velerac. Ma prawie dwa lata. Jego ojciec został zamordowany kilka dni temu. Najprawdopodobniej przez sługi Valentine'a - Jace łapie moją dłoń i lekko ściska - Jego ciało było totalnie zmasakrowane. Wczoraj jego matka popełniła samobójstwo w East River. Clave przybyło na miejsce, wymazało pamięć Przyziemnym i zabrało ciało. Obradowaliśmy z Clave całą noc i zdecydowaliśmy, że na razie chłopiec zostanie tutaj, w Instytucie, ponieważ sierociniec w Alicante jest przepełniony. 


Odetchnęłam z ulgą. 


- Wczoraj dokładniej przeglądnęliśmy dane rodziny Velerac. Od zawsze działali przeciw Valentine'owi. Dziadkowie chłopca zostali zamordowani jeszcze w czasie Wielkiego Powstania Stulecia. Najprawdopodobniej przez Valentine'a, ponieważ Velerac'owie stworzyli coś w rodzaju ruchu oporu przeciw Morgensternowi - Jace ścisnął moją rękę.


Popatrzyłam na chłopca. Machał beztrosko nóżkami w powietrzu. Gdyby nie mój ojciec jego rodzice by żyli. Gdyby nie mój ojciec jego dziadkowie by żyli. Gdyby nie Valentine Morgenstern ten mały chłopczyk miałby dziś rodzinę... 


- Skoro Valentine wymordował całą jego rodzinę to dlaczego jego rodzice przeżyli? - zapytał Will.
- Lydia i Peter byli w tym czasie w Hiszpanii w podróży poślubnej. 
- Nikt z rodziny nie przeżył?
- Nikt. Nawet starszy brat Jake'a, który miał wtedy tylko kilka miesięcy.
- Nie.


Dopiero po chwili zorientowałam się, że to z moich ust wydobyło się to jedno krótkie słowo.
Wszyscy patrzyli na mnie w osłupieniu. Zerwałam się z miejsca i wybiegłam z pokoju. Niewiele widziałam przez łzy. Usłyszałam jeszcze jak ktoś wymawia moje imię.
Biegłam przed siebie. Nie ważne dokąd. Ważne, żeby jak najwyżej. Wysokość zawsze mnie uspokajała. 
Nim się spostrzegłam stałam na dachu. Podeszłam do krawędzi. Pod moimi stopami, po ulicach Manhattanu sunęło tysiące samochodów. Ulica wyglądała jak wstążka, a auta jak mrówki. Ludzi z tej wysokości nie było widać. 
Myślałam o swoim dotychczasowym życiu. O mamie, która za dwa miesiące urodzi mojego braciszka. O Luke'u, który był dla mnie jak ojciec. O Jasie, który kocha mnie ponad wszystko. O Isabell, mojej jedynej przyjaciółce. Czy to było dobre życie? Jeden krok może wszystko naprawić. 






~Jace~ 




Clary wybiegła z pokoju. Spojrzałem na innych. Byli wstrząśnięci. 
Wstałem z miejsca. Ruszyłem w stronę drzwi. Poczułem jak czyjaś mała dłoń chwyta moją. 

- Jake - powiedziałem. 
- Idę z tobą Ace - powiedział. 
- Nie. Isabelle zajmij się nim - rzuciłem do przyjaciółki. 

Zanim wyszedłem usłyszałem jeszcze jak Izzy mówi : 

- Chodź Jake, namalujemy coś dla Clary. 

Pobiegłem na górę. Mojej ukochanej nie było w pokoju. Ani w oranżerii. Gdzie ona może być? Przechodziłem właśnie obok drzwi prowadzących na dach, gdy usłyszałem szloch. Niewiele myśląc wspiąłem się po nich. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz. Ujrzałem ogniste włosy. Tu jest. Odetchnąłem z ulgą.  Stała na krawędzi i pustym wzrokiem wpatrywała się w zatłoczone ulice.  
Podszedłem do niej i przytuliłem się do jej pleców. Objąłem ją w pasie. Na wszelki wypadek trochę odsunąłem nas od skraju dachu. Zadrżała. Zdjąłem swoją bluzę i podałem jej. Ubrała ją i opadła na kolana. Usiadłem obok niej i mocno przytuliłem. Łzy zaczęły lecieć z jej oczu. Delikatnie otarłem je opuszkami palców. 


- To ja powinnam pływać w East River - przerwała ciszę. 
- Nie mów tak. 
- Gdyby nie mój ojciec Jake miałby rodziców, dziadków, a nawet brata. 
- Nie możesz cierpieć za winy swojego ojca - powiedziałem cicho. - Jesteś najlepszą osobą jaką kiedykolwiek znałem. 

Siedzieliśmy przytuleni, wpatrując się w popołudniowe niebo jeszcze kilka minut. 

- Chodźmy teraz na dół - podałem jej dłoń, żeby pomóc jej wstać. 
- Wszyscy pomyślą, że jestem jakąś histeryczką - powiedziała, kiedy schodziliśmy po schodach. 
- Na pewno nie. Każdy z nas by tak zareagował.
- Wątpię - mruknęła. 




 Zeszliśmy na dół do salonu. Isabelle leżała z głową opartą o brzuch Jema. Jake malował przy stoliku. Chłopczyk podbiegł do nas i krzyknął :


-  Lary! Ace! 


Złapałem  go w biegu i kilka razy podrzuciłem. Chłopczyk śmiał się na cały głos. Kiedy go puściłem pobiegł do stolika i wziął kartki i podał nam. Uśmiechnąłem się. Na kartce było tylko kilka kresek . Usiedliśmy na kanapie, na której leżeli Izzy i Jem. Jake biegał wokół nas krzycząc i poskakując.


- Coś się wydarzyło, kiedy nas nie było? - zapytałem.
- Próbowaliśmy go nauczyć naszych imion - powiedziała Isabelle.
- I co?
- Patrz - powiedziała. - Jake!

Chłopiec przestał biegać. 

- Co Zizi? 


Wybuchnąłem śmiechem.

- Och, zamknij się Ace - warknęła Iz. 
- A jak mówi na Jema?
- Na razie tylko Em. 
- Nawet ładnie - skomentowała Clary. - Pomyślałam, że skoro Jake zostaje, to chyba powinien mieć się w co ubrać.
- Też o tym myślałam - powiedziała Izzy. 
- Ktoś wie gdzie mieszkali Velerac'owie? - zapytał Jem.
- Ich dom jest zniszczony - powiedziałem. 
- Och..
- Czyli trzeba iść na zakupy! - Isabelle klasnęła w dłonie. 
- Oj, współczuję ci Jake - powiedziałem równocześnie z Jemem, a Clary wybuchnęła śmiechem. 



~Clary~


  Szłam za Isabelle, ciągnąc za rękę Jake'a. Dziewczyna niosła w rękach wielkie torby z ubraniami i nie tylko.


- Iz kiedy wracamy? - zapytałam.
- To chyba już wszystko.
- Myślę, że jakaś spacerówka by się przydała.
- To chodźmy jeszcze tu - powiedziała i weszła do najbliższego sklepu.


Zanim weszliśmy zdążyłam jeszcze rzucić okiem na zegar. 18:32. Jesteśmy tu już ponad dwie godziny. Podeszliśmy do miejsca, gdzie w rzędach były ustawione przeróżne wózki i spacerówki.


- Myślę, że ta będzie dobra - powiedziałam wskazując granatową spacerówkę.
- Okej. Weźmy ją.


Iz zapłaciła, a ja wsadziłam Jake'a do spacerówki. Chłopczyk odetchnął i wygodnie się ułożył. On chyba też nie lubi zakupów z Isabelle. A zresztą czy ktokolwiek lubi, nie licząc samej Izzy?
Do Instytutu wróciliśmy metrem. Został nam tylko kawałek parku, który niestety musieliśmy pokonać pieszo. Szłyśmy w milczeniu. W pewnym momencie mijała nas pewna starsza pani. Z niedowierzaniem popatrzyła na Jake'a, pokręciła głową i mruknęła :


- Taka młoda, a już dziecko ma. Co się z tymi nastolatkami dzieje?


Nie mogłyśmy się powstrzymać i wybuchnęłyśmy śmiechem.









Kolejny rozdział! Trochę nudny...
 Zrobiłam zakładkę BOHATEROWIE, więc jakby ktoś chciał rzucić okiem to zapraszam. :)
Kochani, to już piętnasty rozdział! Z całego serca dziękuję Wam, że czytacie te moje bazgroły. Nawet nie wiecie jaką radość sprawia mi pisanie tego bloga, a jeszcze większą Wasze komentarze. <3
POZDRAWIAM!!!!!!!!!!

PS. Kochani! Jeśli macie do mnie jakieś pytania odnośnie bloga i nie tylko to zapraszam Was na mojego Ask'a ------->  LINK









6 komentarzy:

  1. Hahahaha XD Rozdział świetny! A ta staruszka na koniec XD

    OdpowiedzUsuń
  2. HAHAHHAHAHA <3 Kocham <3 Rozdział NIEZIEMSKI <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Hahaha xD Końcówka najlepsza :')
    Świetny
    Czekam na next ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Haha super :D. Od niedawna mam przybraną siostrę;) i zawsze kiedy idę na spacer z wózkiem (Ewelinka ma 3 miesiące) to wszyscy sie na mnie gapią. Nawet kiedy juz ich wyminę to stoją jak słup soli i gapią;) a ja wybucham głośnym śmiechem XD. Czekam na nextasa;)

    OdpowiedzUsuń
  5. nie no, ta staruszka mnie dobija.... xD czekam na nexta.... rdz jest GENIALNY. weny :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziś zaczełam czytać tego bloga i musze stwierdzic, że jest świetny

    OdpowiedzUsuń