Strony

wtorek, 12 maja 2015

Rozdział 14. Boże, kiedy wyście go zrobili?

~Jace~

Patrzyłem tępym wzrokiem na Clary. Skąd tu się wzięło to dziecko? Rudowłosa kucała nad koszykiem i wpatrywała się w bękarta. Delikatnie przejechała palcami po jego główce. Maleństwo zmarszczyło czółko i niespokojnie poruszyło się.
Dziewczyna zabrała rękę. Znów spojrzała na mnie.

- Jace co my z nim zrobimy? - zapytała cicho.
- Ja nie wiem. Pójdę może ktoś widział jego rodziców.

Clary kiwnęła głową. Ruszyłem w ciemność. Puściłem się biegiem. Zauważyłem młodą parę, która pospiesznie oddalała się. Dogoniłem ich.

- Przepraszam! - krzyknąłem za nimi.

Zatrzymali się i popatrzyli na mnie lekko zdziwionym wzrokiem.

- Tak? - zapytał wysoki, barczysty mężczyzna.
- Nie widzieli państwo może kogoś w pobliżu? - wskazałem na Instytut. -Kogoś kto zachowywałby się podejrzanie?
- W pobliżu tego śmietnika? - wtrąciła ciemnowłosa kobieta.

Co? Aaa... Przecież to Przyziemni.

- Yyy... - podrapałem się po głowie - no tak.

Kobieta spojrzała na mężczyznę. Szepnęła mu coś i powiedziała:

- Niedawno przechodziła tędy kobieta. Strasznie wyglądała. Jakby po jakiejś tragedii - smutna, zgarbiona, bez chęci do życia.
- A czy nie widzieli państwo może czy niosła coś w dłoniach? - naciskałem.
- Jakby się tak zastanowić to tak. Niosła koszyk - wtrącił mężczyzna.

Poczułem jak nogi się pode mną uginają. Serce zabiło mi mocniej. To musi być ona!

- A może zwrócili państwo uwagę na to gdzie poszła?
- W stronę rzeki.

W stronę rzeki...
Ona chyba nie chce sobie nic zrobić?! Przecież nie może zostawić dziecka i  popełnić samobójstwa! Muszę ją odnaleźć.

- Dziękuję - rzuciłem i pobiegłem w stronę rzeki.

Biegłem alejami parku. Mijałem kolejne drzewa. W oddali usłyszałem szum wody. Już niedaleko!
Dobiegłem do rzeki. Nie widziałem nikogo. Ruszyłem brzegiem rzeki. Pusto. Wtedy usłyszałem krzyk. Odwróciłem się w tamtą stronę. Krzyczała blond włosa kobieta. Pobiegłem do niej.

- Co się stało?
- T-tam... - wyjąkała.

Spojrzałem w kierunku przez nią wskazanym. Na wodzie unosiły się jakieś ubrania.
O, nie... Dopiero po ponad sekundzie uświadomiłem sobie czy są te "ubrania". W biegu zrzuciłem z siebie koszulkę i wskoczyłem do wody. Była cholernie zimna. Dopłynąłem do ciała i wyciągnąłem na brzeg.
Osiadłem na piasku ciężko dysząc. Topielec leżał obok mnie twarzą w dół. Odwróciłem ciało. Kobieta była bardzo młoda. Jej ciało pokrywały zarówno świeże runy, jak i małe, cienkie blizny - pozostałości po starych runach. Miała jasną karnację, ciemne włosy i błękitne oczy. Woda spływała po jej twarzy mieszając się z brudem. Sprawdziłem puls. Nic. Pustka.
Próbowałem ją reanimować, ale po kilkunastu minutach poddałem się. Zdruzgotany patrzyłem w martwe, puste, pozbawione blasku błękitne oczy. W głowie wciąż huczało mi tylko jedno pytanie : Dlaczego?
Dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Dlaczego...
Położyłem dwa palce na powiekach kobiety i opuściłem je.

- Ave atque vale - wyszeptałem.

Zaraz wokół mnie zebrał się tłum gapiów. Przyjechało też pogotowie, które wezwał jeden ze świadków. Wykorzystałem ten moment i uciekłem stamtąd.


~Clary~


Jace zniknął w ciemnościach. Zabrałam koszyk z dzieckiem i weszłam do Instytutu. Wyciągnęłam dziecko i poszłam do salonu. Delikatnie położyłam je na kanapie. Przyjrzałam mu się. Po rysach twarzy poznałam, że to chłopiec. Jego duże, czekoladowe oczy okalały długie rzęsy.
Ubrany był w brązowe spodenki i czerwoną bluzeczkę. Teraz wydaje się dużo większy. Mógł mieć ponad półtora roku. Usiadłam obok śpiącego chłopca. Złapałam w dwa palce kosmyk jego włosów. Były brązowe. Pocałowałam go w czółko.
W tym momencie chłopiec obudził się i spojrzał na mnie oczyma.
W jego oczach widziałam zdezorientowanie i zaskoczenie. Gwałtownie usiadł i zeskoczył z kanapy. Uciekł ode mnie chwiejnymi krokami.

- Gdzie mama? - zapytał.

Co ja mam mu powiedzieć? Podniosłam się z fotela i powoli, małymi kroczkami szłam w jego stronę. Z każdym moim krokiem chłopiec cofał się.

- Nie bój się nie zrobię ci krzywdy - powiedziałam patrząc mu w oczy.
- Gdzie mama? - pytał ze łzami w oczach.
- Twoja mama jest....

Przerwało mi gwałtownie otwieranie drzwi. Trzasnęły. Ktoś szedł szurając butami. W pokoju pokazał się Jace. Wyglądał... strasznie. Był brudny i przemoczony.
Na jego widok chłopiec wybuchnął płaczem. Stał w miejscu, a łzy wielkie jak ziarna grochu skapywały po policzkach. Wyciągnęłam w jego stronę ramiona. Zauważyłam w jego ruchach chwilę zwątpienia, ale po chwili, szlochał wtulony w moją szyję.

- Ciii... Malutki. Nie musisz się bać. To tylko Jace - mówiłam kołysząc się z nim lekko.
- Tylko? - blondyn uniósł brew, a ja przewróciłam oczami.
- Idź się przebierz i wykąp - rzuciłam w stronę blondyna.
- Jego matka nie żyje - rzucił tylko i wyszedł z salonu, zostawiając mnie z małym chłopcem szlochającym w ramionach.

 Jak to nie żyje? Dlaczego? Co się stało? Dlaczego zostawiła swojego małego synka?

- Gdzie mama? - wciąż pytał chłopiec.

Odkleił się od mojej szyi i patrzył na mnie z pewnej odległości. Jego spojrzenie było dojrzałe jak na małego chłopca. Patrzył na mnie z powagą.

- GDZIE MAMA?! - krzyknął, kiedy nie odpowiadałam.
- Twoja mama...ona jest z Razjelem.
- Kiedy psyjdzie?
- Ona już nie przyjdzie - powiedziałam smutno.
- Nie psyjdzie? - zapytał, a ja pokręciłam przecząco głową.
- Cy ona jest w Niebie?
- Tak. Jest tam szczęśliwa.
- Ale ja chce żeby ona tu była! - krzyknął i znów wybuchnął płaczem.

Ponad pół godziny zajęło mi uspokojenie go. Chwilami płakałam razem z nim. To nie fair.Dlaczego na barki tak małego dziecka zrzucono tak wielką odpowiedzialność?
W końcu chłopiec opadł z sił i tylko pociągał nosem. Siedziałam w fotelu z nim na kolanach. Delikatnie kołysałam się na boki.
Po chwili słyszałam tylko równy oddech dziecka. Śpi...
Delikatnie ściągnęłam jego ręce z mojej szyi. Wzięłam go na ręce i ruszyłam po schodach. Stanęłam pod drzwiami od mojego pokoju. Nogą otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Ułożyłam chłopca w moim łóżku i szczelnie opatuliłam kołdrą. Na palcach wyszłam z pokoju, zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi.
Poszłam do pokoju Jace`a, ale jego tam nie było. Zeszłam na dół. Siedział na krześle w kuchni. Usiadłam obok niego.

- I co teraz? - zapytałam go.
- Nie wiem. Nic o nim nie wiem. Ani jak się nazywa, gdzie mieszka, ile ma lat. I już się nie dowiemy...
- Dlaczego jego matka zostawiła go pod Instytutem?
- Bo była przekonana, że zaopiekujemy się nim. Tylko dlaczego chwilę później skoczyła z mostu? - zapytał sam siebie.
- Skoczyła z mostu?
- Tak. Przybyłem za późno. To moja wina - powiedział i odwrócił wzrok w przeciwną stronę.
- Ejjj... - powiedziałam, podniosłam się z miejsca i usiadłam mu na kolanach. Zmusiłam go żeby spojrzał mi w oczy. -To nie była twoja wina.
- Ale...
- Jace! - skarciłam go. - NIC NIE MOGŁEŚ ZROBIĆ.
- Zastanówmy się lepiej co z nim zrobimy?
- Do przyjazdu Hodge'a niech tutaj zostanie. O tym co będzie z nim dalej zadecyduje Clave.
- Nic o nim nie wiemy. Co z jego ojcem? - zapytał blondyn.
- Zapytamy małego, jak...

Z pokoju dobiegł głośny płacz. Zerwałam się i pobiegłam na górę. Chłopiec rzucał się po łóżku.

- Obudź się! - lekko potrząsałam jego ramieniem.

Otworzył oczy. Zanosił się spazmatycznym płaczem. Przytulił się do mnie mocno. Gładziłam go po główce. Spojrzałam w stronę drzwi. Jace opierał się o futrynę i patrzył na nas. Chłopiec powoli uspokajał się. Jace usiadł koło mnie na łóżku i podał mi chusteczkę. Powycierałam malcowi oczy i nos.

- Jak się nazywasz? - zapytał Jace, gdy chłopczyk całkowicie się uspokoił. 
- Jake.
- Ładnie. Ja jestem Clary, a to Jace - wskazałam blondyna.
- Lary i Ace - powtórzył trochę nieudolnie Jake, wywołując uśmiech na naszych twarzach.
- Chodźmy na dół. Zjesz coś.

Zeszliśmy na dół. Jace pomógł usiąść na krześle Jake'owi. Podeszłam do blatu. Zaczęłam robić kanapki. Nagle poczułam jak znajome dłonie obejmują mnie w pasie. Jace przytulił się do moich pleców. Odwróciłam się twarzą do niego. Delikatnie pocałowałam go.  Usłyszeliśmy słodki, cieniutki śmiech. Jake patrzył z zaciekawienie w naszą stronę. Zaśmiałam się. Skończyłam robić kanapki i postawiłam talerz przed malcem. Chłopiec łapczywie rzucił się na jedzenie.
Oparłam się o blat i obserwowałam go. Zaśmiał się pierwszy raz od kilku godzin. Od czasu kiedy wzięliśmy go do Instytutu. Od czasu kiedy jego matka zostawiła go w koszyku pod drzwiami. W koszyku...

- Że też wcześniej o tym nie pomyślałam! - powiedziałam i pacnęłam się otwartą dłonią w czoło.

Wybiegłam z kuchni, zostawiając w niej zaskoczonych Jace'a i Jake'a.



~Jace~



Clary nagle wybiegła z kuchni. Popatrzyłem zaskoczony na małego Jake'a, który wzruszył ramionami i powrócił do jedzenia. Wróciła po chwili, trzymając w dłoni jakąś kartkę złożoną na pół.

- Co to? - zapytałem.
- Znalazłam to w koszyku. Czytaj! - nakazała i wręczyła mi kawałek papieru.

Rozłożyłem kartkę i zacząłem czytać.

Nowy York, 1 maja 2015 r.

Nazywam się Lydia Velerac. Przez całe życie byłam Nocną Łowczynią. To jest mój syn Jake Velerac. Urodził się 6 sierpnia 2013r. Jest uczulony na pyłki. 
Jego ojciec - Peter został zamordowany przez sługi Valentine'a dwa dni temu. Nie mogę się pozbierać po jego śmierci. Nie potrafię żyć bez niego. Muszę to zrobić. 
Proszę Was, zaopiekujcie się Jake'iem. Ja nie jestem w stanie go dłużej wychowywać. Zapewnijcie mu dom, ciepło i miłość. Wychowajcie go na silnego i dobrego Nefilim. 
Mam nadzieję, że mi kiedyś wybaczy.  Przekażcie mu, że kocham go i będę nad nim cały czas czuwać.

L.V             

Clary patrzyła na mnie w osłupieniu. Wiedziałem, że w jej głowie rozbrzmiewają tylko jedne słowa - "Jego ojciec - Peter został zamordowany przez sługi Valentine'a".  Podszedłem do niej i położyłem jej dłoń na ramieniu. Spojrzała na mnie ze łzami w oczach i uciekła wzrokiem.  Przytuliłem ją. Wtuliła twarz w moje ramię. Jake podszedł do nas i zapytał :

- Co jest Lary?
- Nic - odpowiedziała rudowłosa wysilając się na uśmiech.

Chłopiec odwzajemnił jej gest. Clary wzięła go na ręce. Wyglądała tak ładnie z nim na rękach. Zacząłem gilgotać Jake'a. Zaczął wyginać się w ramionach mojej dziewczyny. Jego śmiech wypełnił cały Instytut. Clary śmiała się razem z nim.

- Nie! Ace! Przestań! - krzyczał chłopczyk.

Łaskotałem go jeszcze chwilę. Do momentu, kiedy kuchnię wypełnił krzyk Isabelle.

- Na Anioła!

Przestałem gilgotać Jake'a. Zawstydzony chłopiec schował twarz w szyi mojej ukochanej.

- Co tu się dzieje? - darła się dalej Isabelle.

Widać było, że jest lekko wstawiona. Zaraz obok niej pojawiła się reszta.

- Boże, kiedy wyście go zrobili? - jęknął Will.
- Will! - krzyknęła Iz. - Ponawiam swoje pytanie. Co to za dziecko i skąd ono się tu wzięło?
- To jest Jake - powiedziała Clary. - Jego mama zostawiła go pod drzwiami i...popełniła samobójstwo - mówiła tuląc go do siebie.
- Dlaczego? - zapytała, a ja wręczyłem jej list.

Szatynka czytała go, z każdym zdanie robiąc coraz większe oczy. Podała kartkę Jemowi, Jem Will'owi i tak dalej, aż w końcu kartka wróciła do mnie.

- Chodźmy do salonu. Porozmawiamy - nakazał Alec.

A my posłusznie ruszyliśmy za nim.



Kolejny rozdział! Jest krótki, ale mam nadzieję, że się spodoba.
Chciałam Was uspokoić. Ani Clary, ani Jace nie zaadoptują małego Jake'a.
Mam do Was jeszcze jedno pytanie. Co Wy na to, żebym zrobiła zakładkę z postaciami?
DZIĘKUJĘ ZA PONAD 8500 WYŚWIETLEŃ! <3
PS. Komentujcie!

5 komentarzy:

  1. Bardzo fajne;) cieszę się, że go nie zaadoptują;* chętnie zobacze zakładkę z postaciami :D. Czekam na nextasa;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział NIEZIEMSKI <3<3<3 Taki słodki i wgl...<3

    OdpowiedzUsuń
  3. 1.5 roczne dziecko je kanapki ............ogarni się

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ehhh... W moim opowiadaniu też jest maj, więc jeśli DOBRZE policzymy to chłopiec ma dwadzieścia jeden miesięcy. Więc więcej niż półtora roku. A tak poza tym półtora roczne dziecko może spokojnie jeść kanapki. Wiem o tym, ponieważ sama mam trójkę młodszego rodzeństwa.

      Usuń
  4. Jej! nie zaadoptują go, super! mały jest słodki..... ale...nie. weny, kocham tego bloga! czekam na nexta

    OdpowiedzUsuń