~Jace~
- Na pewno spakowałaś wszystko? - zapytałem Clary.
Męczyła się z zapięciem torby. Dziewczyna przerwała próby jej dopięcia i spojrzała na mnie poirytowanym wzrokiem.
- Tak. Ile razy mam ci to powtarzać? - zaczynała się irytować.
- Tyle ile potrzeba - odpowiedziałem spokojnie, biorąc od niej torbę i bez problemu zapiąłem. Uśmiechnąłem tryumfująco.
- Dziękuję - szepnęła, przytulając się do mnie. - I przepraszam.
- Nie masz za co, rozumiem, że jesteś zdenerwowana. Ja też się denerwuję. A teraz chodź na dół - powiedziałem łapiąc jej torbę w jedną rękę, a drugą ściskając dłoń dziewczyny.
Zeszliśmy na dół. Clary zatrzymała się gwałtownie, a ja popatrzyłem na nią zdziwiony.
- Co? - zapytałem.
- A ty się spakowałeś? - zapytała tonem, którym nie pogardziłaby moja mama.
- Ja potrzebuję tylko miecz seraficki i ciebie - pocałowałem ją w czubek głowy.
- Pytam tak serio.
- Moja torba czeka w salonie - powiedziałem.
- Kiedy ty się spakowałeś? - zapytała zdziwiona.
- Już jakiś czas temu - odpowiedziałem wymijająco. Tak naprawdę byłem spakowany od kilku dni. Od czasu, kiedy Clary powiedziała mi o swoich przypuszczeniach względem ojca. I kiedy zaczęły się one sprawdzać.
- Oh... - powiedziała tylko.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze - przytuliłem ją mocno.
- Mam taką nadzieję - szepnęła.
- Ej gołąbeczki chodźcie. Magnus już otworzył bramę - krzyknęła Isabelle z salonu.
- Chodźmy - powiedziałem.
Kiedy weszliśmy do salonu brama lśniła błękitnym światłem. Właśnie znikali w niej James i Sally.
- No nareszcie - mruknęła Isabelle, trzymając walizkę. Złapała Jema za rękę i przeszła przez bramę.
W salonie zostaliśmy tylko ja z Clary.
- Chyba kolej na nas - powiedziałem, biorąc w dłoń swoją walizkę.
Stanęliśmy przed taflą. Błękitny blask odbijał się w oczach Clary. Spojrzała na mnie niepewnie, łapiąc moją dłoń.
- Nie puścisz mnie? - zapytała.
- Nigdy - przyrzekłem i razem przekroczyliśmy bramę.
~Clary~
Leciałam przez pustkę na łeb na szyję. Żołądek podszedł mi do gardła. Wciąż czułam dłoń Jace'a ściskającą moją. Ten niewielki gest sprawiał, że czułam się bezpieczna. Moje stopy zderzyły się z twardą marmurową posadzką. Tylko uścisk Jace'a nie pozwolił mi się przewrócić. Rozejrzałam się. Znajdowaliśmy się w wielkiej prostokątnej sali. Dwie przeciwległe ściany podpierały rzędy kolumn, w śnieżnobiałej marmurowej posadzce odbijało się światło sączące się z wielkich, kryształowych żyrandoli. Zewsząd otaczały nas niewielkie grupki Nocnych Łowców. Nad tłumem górował wielki, sięgający sufitu posąg Razjela. Sala była bardzo duża. Nigdzie śladu po naszych przyjaciołach.
- Trochę dużo tu ludzi - mruknęłam, ani na chwilę nie puszczając ręki Jace'a.
- Konsul wezwała wszystkich Nocnych Łowców z całego świata do Alicante. Więc trudno się dziwić - usłyszałam głos nad uchem.
- Pani Lightwood! - zawołałam radośnie i rzuciłam się jej na szyję.
- Witaj Clary - powiedziała kobieta, odwzajemniając uścisk. - Tyle razy prosiłam cię żebyś mówiła do mnie po imieniu - dodała.
Wzruszyłam ramionami. Wielokrotnie mnie o to prosiła, ale jakoś czułam się z tym dziwnie. Isabelle bardzo przypominała swoją matkę. Była jej dokładną, acz młodszą wersją.
- Dobrze - westchnęłam. - Mama z Luck'iem też tu są?
- Tak, ale do późna będą na naradach Clave.
Mnóstwo razy spałam w domu Isabelle, więc doskonale znałam jej rodziców. Maryse była dla mnie jak ciocia.
Obok niej stał jej mąż Robert. Miał ciemne włosy, błękitne oczy. W niego wdał się Alec. Max odziedziczył trochę cech mamy, trochę cech taty. Miał czarne włosy, błękitne oczy, kształt kości policzkowych taki sam jak Roberta czy Aleca, ale usta i nos miał identyczne jak Isabelle czy Maryse. Mnie jako jedynaczkę zawsze fascynowało rodzinne podobieństwo. Lightwoodowie byli przykładem rodziny bardzo do siebie podobnej.
Jace grzecznie przywitał się z Maryse i Robertem.
- Gdzie Max? - zapytałam.
- Z Isabelle i Aleckiem.
- A oni gdzie są?
Maryse rozejrzała się. Chyba ich zauważyła, bo machnęła ręką. Chwilę później obok nas stało rodzeństwo.
- Clary! - krzyknął Max przytulając się do mnie.
- Hej Max. Ale ty wyrosłeś! - czule zmierzwiłam mu czuprynę.
- Mam już dziewięć lat - rzekł z dumą.
- Przeczytałeś już te komiksy, które ci dałam ostatnim razem?
- Tak były ekstra! - rozentuzjazmował się chłopiec.
Zaczął w rekordowym tempie opowiadać mi całe komiksy. Doskonale znałam je, ale w odpowiednich momentach kiwałam głową. Kiedy najmłodszy Lightwood skończył wzrokiem odszukałam Jace'a. Jace rozmawiał o czymś z Isabelle. Podeszłam i wtuliłam się w niego.
- Jesteś zmęczona? - zapytał zatroskanym głosem.
- Trochę - kiwnęłam głową.
- Chodź - powiedział, złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć przez tłum.
- Gdzie?
- Do domu.
Chłodne powietrze uderzyło w nas. Wiatr rozwiał moje włosy całkowicie zasłaniając mi widoczność. Odgarnęłam loki z twarzy. Zadrżałam z zimna. W końcu miałam na sobie tylko cienką, bawełnianą bluzkę.
- Kto by pomyślał, że jest końcówka maja- mruknęłam, obejmując się ramionami.
Jace przewrócił oczami i zdjął swoją skórzaną kurtkę. Narzucił mi ją na ramiona. Przytknęłam policzek do kołnierza, wdychając zapach wody kolońskiej.
- Czekaj - powiedziałam nagle i zatrzymałam się.
- Co znowu?
- Powiedziałeś, że idziemy do domu.
- I?
- Czyj dom miałeś na myśli?
- Swój. Jocelyn i Luke są na naradach, więc przenocujesz u mnie.
- Przecież ty mieszkasz z rodzicami w Nowym Jorku!
- Dużo rodzin Nocnych Łowców ma dwa domy. Jeden w Alicante, a drugi na przykład tak jak w moim przypadku w w Nowym Yorku.
- Aha.
Jace roześmiał się na widok mojej miny.
- Ja poznałem twoją matkę, tetaz ty poznasz moich rodziców - powiedział, a uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- A co jeśli mnie nie polubią?
- Od razu pokochają cię całym sercem.
- No nie wiem.
- Ale ja wiem. Naprawdę nie wiedziałaś o domach w Alicante? Przecież Fairchildowie i Morgensternowie mają tutaj swoje domy - dodał po chwili.
- Mama nigdy mi o nich nie mówiła.
- Jesteśmy na miejscu.
Przede mną stał wielki dworek. Budynek miał dwa piętra. Wokół niego rozciągał się wielki ogród. Pomalowany był na brzoskwiniowy kolor, a dach był granatowy. Wyglądał bajecznie.
- Podoba ci się? - zapytał Jace.
- Jest piękny.
Blondyn wyszczerzył się.
- Chodź. Poznasz moich rodziców.
Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, pociągnął mnie za rękę w stronę domu. Stanęliśmy przed drzwiami. Jace zadzwonił dzwonkiem do drzwi. Mi za bardzo drżały ręce. Słyszeliśmy jak ktoś zbiega po schodach. Drzwi otworzyły się. Stanęła w nich wysoka, szczupła kobieta o blond włosach.
- Jace! - krzyknęła i przutuliła syna. - Czekamy na was z kolacją.
Na was?
- Mamo, to jest...
- Clary, jak mniemam? - uściskała mi dłoń. - Bardzo miło jest mi cię poznać. No my tu rozmawiamy, a kolacja stygnie. Zapraszam do środka!
Zanim weszliśmy Jace szepnął mi do ucha :
- A nie mówiłem? Już cię pokochała.
Nie mogłam się powstrzymać i wybuchnęłam śmiechem.
Kochani!
Bardzo Was przepraszam za ten rozdział. Jest krótki, nudny i do niczego...
Ale ledwie wakacje się zaczęły, a ja leżę w lóżku z zapaleniem gardła i 39-cio stopniową gorączką. Strasznie Was przepraszam, ale raczej do piątku żaden rozdział się nie pojawi. Mam nadzieję, że zrozumiecie mnie.
Przepraszam również za wszystkie literówki i błędy, ale ledwie widzę na oczy.
Ściskam gorąco!,
niedziela, 28 czerwca 2015
poniedziałek, 22 czerwca 2015
Rozdział 18. Boję się.
~Jace~
- Na pewno nic ci nie jest? - zapytałem po raz setny, gdy wracaliśmy samochodem do domu.
- Nie - powiedziała ostro. - Ile razy mam ci to powtarzać?
- Po prostu się matrwię.
- To przestań.
Odwróciła się twarzą do szyby. Wraz z Aleckiem, Isabelle i Jake'iem wracaliśmy do Instytutu. Chwilę po zniknięciu Valentine'a większość gości rozeszła się. My zostaliśmy i pomogliśmy posprzątać.
Alec spojrzał na mnie zza kierownicy. Zastanawia mnie tylko jedno - od kiedy Alexander Lightwood miał prawo jazdy? Odwróciłem wzrok. Jake smacznie spał. Isabelle siedziała obok Aleca. Nachyliła się ku niemu i szepnęła mu coś.
Alec zaparkował przed Instytutem. Wysiedliśmy z auta. Już miałem wchodzić do budynku, gdy głos Aleca mnie powstrzymał.
- Jace, możemy pogadać?
- Jasne - odpowiedziałem.
Poczekaliśmy, aż wszyscy wejdą do środka i zapytałem przyjaciela :
- O czym chcesz pogadać?
- Tak naprawdę, to o niczym - powiedział, drapiąc się po karku.
- Co?
- To był pomysł Isabelle! - rzucił od razu.
- Zacznij od początku - powiedziałem spokojnie, łapiąc się za głowę.
- Izzy chciała pogadać z Clary, a wiedziała, że ty pójdziesz za nią, kazała mi cię jakoś zatrzymać - powiedział na jednym oddechu.
- Skąd mogła wiedzieć, że będę chciał z nią pogadać?
- Bo ty i ona nie możecie bez siebie wytrzymać nawet dziesięciu minut - powiedział takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Naprawdę ją podziwiam. Ja bym z tobą tyle nie wytrzymał - dodał.
- Jak widać ma mnie dość.
- Była roztrzęsiona - Alec położył swoją dłoń na moim ramieniu. - Jej ojciec zrujnował jej matce wesele, próbował ją zabić, na dodatek chce zabić tysiące Nefilim. Powiedziała to w złości. A teraz leć do niej - uśmiechnął się.
- A Isabelle?
- Biorę ją na siebie.
- Alec? - zatrzymałem się.
- Tak?
- Jesteś najlepszym przyjacielem.
- Leć już - roześmiał się.
W biegu mijałem kolejne korytarze Instytutu. Zatrzymałem się przed drzwiami pokoju Clary. Delikatnie zapukałem. Wszedłem do środka, gdy usłyszałem ciche "proszę". Clary siedziała na łóżku, a Isabelle obok niej. Szatynka spojrzała na mnie nienawistnie.
- Alec miał cię zatrzymać.
- Jak widać puścił mnie. Iz, zostawisz nas samych? - zapytałem.
- Ja..
- Proszę?
- Ehhh... No dobra - westchnęła. - Ale jeszcze nie skończyłyśmy - rzuciła i wyszła.
Zająłem jej miejsce.
- Przepraszam - szepnęła.
- Nie masz za co - ująłem delikatnie jej dłoń.
- Mam. Nie powinnam była tak mówić.
- Byłaś zdenerwowana.
- To niczego nie tłumaczy - spojrzała na mnie. - Nie powinnam była nikogo odtrącać, a wciąż to robię. Tylko cię ranię.
- Nie ranisz. Ty mnie trzymasz przy życiu. Samym swoim spojrzeniem i obecnością. To ja czuję się winny.
- Za co?
- Obiecałem cię chronić. Już drugi raz prawie straciłaś życie. Gdybym cię...
- Ciii... - zamknęłam mu usta pocałunkiem. - To nie twoja wina. Nie możesz mnie bronić, kiedy wciąż cię odtrącam.
- Mimo wszystko nie powinienem cię zostawiać.
- Boję się. Tak strasznie się boję, Jace - przytuliła się do mnie.
- Ja też się boję - szepnąłem.
- Ty? Czego?
- Że cię stracę.
- Nie stracisz. Będziesz się musiał ze mną męczyć do końca życia - uśmiechnęła się.
- Jakoś wytrzymam te męki - złączyłem nasze usta.
- Myślisz, że mówił prawdę? Że wytoczy przeciwko nam wojnę? - zapytała, a ogniki w jej oczach przygasły.
- Nie wierzę, a raczej nie chcę w to uwierzyć, ale wszystko na to wskazuje. Jeszcze tylko dwóch typów krwi bra... - przerwał mu krzyk Isabelle.
Spojrzałem na moją dziewczynę z przerażeniem i wybiegliśmy z pokoju. Izzy stała na środku salonu. Dłonie miała przytknięte do ust, a oczy przepełnione strachem.
- Izzy co się stało? - rzuciła Clary.
Wtedy TO zauważyłem. Ściana pokryta była ciemnoczerwoną i złotawą cieczą. Słowa układały się w napis :
- Na pewno nic ci nie jest? - zapytałem po raz setny, gdy wracaliśmy samochodem do domu.
- Nie - powiedziała ostro. - Ile razy mam ci to powtarzać?
- Po prostu się matrwię.
- To przestań.
Odwróciła się twarzą do szyby. Wraz z Aleckiem, Isabelle i Jake'iem wracaliśmy do Instytutu. Chwilę po zniknięciu Valentine'a większość gości rozeszła się. My zostaliśmy i pomogliśmy posprzątać.
Alec spojrzał na mnie zza kierownicy. Zastanawia mnie tylko jedno - od kiedy Alexander Lightwood miał prawo jazdy? Odwróciłem wzrok. Jake smacznie spał. Isabelle siedziała obok Aleca. Nachyliła się ku niemu i szepnęła mu coś.
Alec zaparkował przed Instytutem. Wysiedliśmy z auta. Już miałem wchodzić do budynku, gdy głos Aleca mnie powstrzymał.
- Jace, możemy pogadać?
- Jasne - odpowiedziałem.
Poczekaliśmy, aż wszyscy wejdą do środka i zapytałem przyjaciela :
- O czym chcesz pogadać?
- Tak naprawdę, to o niczym - powiedział, drapiąc się po karku.
- Co?
- To był pomysł Isabelle! - rzucił od razu.
- Zacznij od początku - powiedziałem spokojnie, łapiąc się za głowę.
- Izzy chciała pogadać z Clary, a wiedziała, że ty pójdziesz za nią, kazała mi cię jakoś zatrzymać - powiedział na jednym oddechu.
- Skąd mogła wiedzieć, że będę chciał z nią pogadać?
- Bo ty i ona nie możecie bez siebie wytrzymać nawet dziesięciu minut - powiedział takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. - Naprawdę ją podziwiam. Ja bym z tobą tyle nie wytrzymał - dodał.
- Jak widać ma mnie dość.
- Była roztrzęsiona - Alec położył swoją dłoń na moim ramieniu. - Jej ojciec zrujnował jej matce wesele, próbował ją zabić, na dodatek chce zabić tysiące Nefilim. Powiedziała to w złości. A teraz leć do niej - uśmiechnął się.
- A Isabelle?
- Biorę ją na siebie.
- Alec? - zatrzymałem się.
- Tak?
- Jesteś najlepszym przyjacielem.
- Leć już - roześmiał się.
W biegu mijałem kolejne korytarze Instytutu. Zatrzymałem się przed drzwiami pokoju Clary. Delikatnie zapukałem. Wszedłem do środka, gdy usłyszałem ciche "proszę". Clary siedziała na łóżku, a Isabelle obok niej. Szatynka spojrzała na mnie nienawistnie.
- Alec miał cię zatrzymać.
- Jak widać puścił mnie. Iz, zostawisz nas samych? - zapytałem.
- Ja..
- Proszę?
- Ehhh... No dobra - westchnęła. - Ale jeszcze nie skończyłyśmy - rzuciła i wyszła.
Zająłem jej miejsce.
- Przepraszam - szepnęła.
- Nie masz za co - ująłem delikatnie jej dłoń.
- Mam. Nie powinnam była tak mówić.
- Byłaś zdenerwowana.
- To niczego nie tłumaczy - spojrzała na mnie. - Nie powinnam była nikogo odtrącać, a wciąż to robię. Tylko cię ranię.
- Nie ranisz. Ty mnie trzymasz przy życiu. Samym swoim spojrzeniem i obecnością. To ja czuję się winny.
- Za co?
- Obiecałem cię chronić. Już drugi raz prawie straciłaś życie. Gdybym cię...
- Ciii... - zamknęłam mu usta pocałunkiem. - To nie twoja wina. Nie możesz mnie bronić, kiedy wciąż cię odtrącam.
- Mimo wszystko nie powinienem cię zostawiać.
- Boję się. Tak strasznie się boję, Jace - przytuliła się do mnie.
- Ja też się boję - szepnąłem.
- Ty? Czego?
- Że cię stracę.
- Nie stracisz. Będziesz się musiał ze mną męczyć do końca życia - uśmiechnęła się.
- Jakoś wytrzymam te męki - złączyłem nasze usta.
- Myślisz, że mówił prawdę? Że wytoczy przeciwko nam wojnę? - zapytała, a ogniki w jej oczach przygasły.
- Nie wierzę, a raczej nie chcę w to uwierzyć, ale wszystko na to wskazuje. Jeszcze tylko dwóch typów krwi bra... - przerwał mu krzyk Isabelle.
Spojrzałem na moją dziewczynę z przerażeniem i wybiegliśmy z pokoju. Izzy stała na środku salonu. Dłonie miała przytknięte do ust, a oczy przepełnione strachem.
- Izzy co się stało? - rzuciła Clary.
Wtedy TO zauważyłem. Ściana pokryta była ciemnoczerwoną i złotawą cieczą. Słowa układały się w napis :
Skończyło się. Nadchodzę.
Patrzyłem otępiały na Clary i Izzy.
- Trzeba zawołać Hodge'a - wykrztusiłem.
~Clary~
Słowa Jace'a ledwie do mnie dotarły. Isabelle otrząsnęła się szybciej i pobiegła po nauczyciela. Jace podszedł do mnie i przytulił do siebie. Płakałam, mocząc jego koszulkę. On stał i głaskał mnie po głowie, powtarzając :
- Nie dam mu cię skrzywdzić.
Hodge przybiegł najszybciej jak mógł. Kilkakrotnie przeczytał napisy na ścianie. Wysłał ognistą wiadomość. Patrzył na nas, a jego twarz przepełniały ból i rozpacz. Chciał coś powiedzieć, ale za każdym razem zamykał usta.
Odpowiedź na jego wiadomość przyszła kilka minut później. Dłonie trzęsły mu się tak, że można było odnieść wrażenie iż nie da rady przeczytać wiadomości. Spojrzał na każdego z nas. Dopiero teraz zauważyłam, że byli tu również Alec, Will, Jem, Sally, James oraz Izzy z Jake'iem na rękach.
- Spakujcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Wyjeżdżamy do Idrisu - wykrztusił w końcu.
PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM!
Nie wstawiałam nowych rozdziałów, bo do samego końca walczyłam o lepsze oceny. Teraz są wystawione, więc częściej pojawiać się będą nowe rozdziały.
Co do rozdziału.... nawet nie będę komentować.
Przepraszam za wszystkie błędy i proszę o komentarze :)
Pozdrawiam gorąco!
Subskrybuj:
Posty (Atom)